Moje opowiadania


Mój niewidomy przyjaciel

    Urodziłem się w schronisku. Było nas czterech- ja i moi bracia. Żyliśmy w jednej klatce. Mamy nie pamiętam.
    Będąc małym szczeniakiem, całymi dniami bawiłem się z rodzeństwem. Goniliśmy się, szczekaliśmy- byliśmy szczęśliwi. Nie znaliśmy bólu czy cierpienia. Do czasu…
    Podrosłem. W naszej klatce robiło się coraz ciaśniej. Pewnego dnia przyszli oni. Ludzie. Spojrzałem z przerażeniem na braci. Nie baliśmy się pracowników schroniska- oni byli dla nas zawsze mili. Ale każdy drżał na myśl o ludziach z zewnątrz. Ze świata pełnego zła i niesprawiedliwości.
    Wielokrotnie słyszałem opowieści innych psów o nich. Były to straszne historie- ukazywały, jak bardzo ludzie potrafią być okrutni wobec zwierząt. Gdy zobaczyłem ich, stojących naprzeciw naszej klatki, poczułem ogromny strach i panikę.
    Po chwili drzwi otworzyły się i wszedł weterynarz. Podszedł do mnie, czule pogłaskał po głowie i powiedział:
    - Bruno, pójdziesz ze mną. Znalazłem miejsce idealne dla ciebie.
    Gdy to usłyszałem, zawyłem głośno z rozpaczy. Próbowałem się wyrwać, ale na próżno. Spojrzałem przelotnie na moich sparaliżowanych strachem braci.
    Weterynarz zmusił mnie do opuszczenia klatki. Opierałem się, wierzgałem, szczekałem jak tylko mogłem. Po chwili poczułem ukłucie pod szyją. Nagle cały świat zaczął rozmazywać mi się przed oczami. Poczułem się bardzo senny. Potem zapadła ciemność.
    Nie wiem, ile czasu minęło, nim się obudziłem. Otworzyłem oczy i rozejrzałem się. Byłem kompletnie zdezorientowany. „Gdzie ja jestem?!” – pomyślałem. Wszystko było nowe.
    Po jakimś czasie przyszedł człowiek. Podszedł do mnie, pogłaskał delikatnie po łbie i powiedział:
    - Dobry piesek. Będziesz się idealnie nadawał na przewodnika.
    Po chwili postawił miskę z wodą i jedzeniem, potem wyszedł. Długo zastanawiałem się nad jego słowami, lecz nie miałem pojęcia, o czym on mówił.
    Nie wiem, ile czasu minęło, zanim człowiek wrócił. Ponownie pogłaskał mnie po łbie, po czym kazał iść za sobą. Z niewiadomych powodów zaufałem mu i pobiegłem.
    Zaprowadził mnie na plac, na zewnątrz. Na zielonej trawie siedziało wiele labradorów takich jak ja. Daremnie szukałem wśród nich swoich braci.
    Między psami stali ludzie ubrani w zielono- niebieskie koszulki. Jeden z nich podszedł do mnie i zaczął  wydawać różne polecenia: Siad, waruj, leż, prowadź! Chcąc nie chcąc musiałem wykonywać dane polecenia. Nie wiedziałem, w jakim celu.
    I tak minęło kilka miesięcy. Z czasem ćwiczenia stawały się coraz bardziej skomplikowane. Przez cały czas szukałem rodzeństwa. Daremnie.
    Zaprzyjaźniłem się z paroma psami. Jeden z nich- Chuck- mówił, że szkolą nas na labradorów pomagających żyć niewidomym ludziom. Większość drwiła z tego, co mówił, lecz ja mu wierzyłem. Dlaczego? Nie wiem.
    Pewnego dnia wyprowadzono nas na zewnątrz, ale nie było ćwiczeń. Zamiast tego stało wielu obcych ludzi. Część z nich na oczach miała przepaski. Część nosiła ciemne okulary i trzymała laskę.
    „A więc Chuck miał rację” – pomyślałem. – „My naprawdę będziemy psami przewodnikami.”
    Rozejrzałem się po niewidomych. Wśród nich dostrzegłem pewną dziewczynę. Była średniego wzrostu i dość drobna. Ubrana w czerwoną sukienkę. Miała długie, rude i lśniące włosy. Była oszałamiająco piękna, mimo szpecącej, czarnej opaski na oczach.
    Podbiegłem i obwąchałem ją. Cofnęła się przerażona, lecz po chwili niepewnie wyciągnęła rękę. Nadstawiłem łeb jak najbliżej dziewczyny, aby ułatwić to trudne dla niej zadanie. Pogłaskała mnie niezdarnie, a na jej twarzy pojawił się przecudowny uśmiech.
    Godzinę potem siedziałem w bagażniku samochodu. Nie wiedziałem, dokąd jadę, lecz nie przejmowałem się tym. Byłem pewien, że bez względu na wszystko właśnie znalazłem prawdziwy dom i przyjaciółkę.
    Marietta, bo tak miała na imię rudowłosa niewidoma, siedziała i rozmawiała o mnie z ludźmi, którzy ją do mnie przywieźli. Emocje, które mną targały, były tak silne, że po pewnym czasie usnąłem ze zmęczenia.
    Pierwsze dni z Mariettą nie były łatwe. Wszystko było dla mnie nowe, oprócz tego musieliśmy się do siebie przyzwyczaić. Poznałem drogę dziewczyny do szkoły, sklepu, lekarza, koleżanki i ulubionej kawiarni. Krok po kroku poznawaliśmy siebie i uczyliśmy się stanowić jedność.
    Mijały miesiące. Staliśmy się nierozłączni. Prowadziłem ją wszędzie, gdzie chciała pójść. Pomagałem w każdej, choćby najdrobniejszej czynności.
    Bardzo często chodziliśmy na długie spacery po parku, lesie, czy mieście. Pomagałem Mariettcie poznać świat.
    Pewnego dnia wybraliśmy się do ulubionej kawiarni dziewczyny. Szliśmy tak jak zawsze- spokojnie i bez pośpiechu. Nagle, gdy przechodziliśmy przez przejście dla pieszych, usłyszałem huk i krzyk Marietty. Chwilę potem poczułem ogromny ból. Usiłowałem znaleźć dziewczynę, ale po chwili ogarnęła mnie ciemność.
    Obudziłem się w miękkim legowisku. Jednak to nie pachniało Mariettą, lecz schroniskiem, w którym mieszkałem za swoich szczenięcych lat. Nade mną pochylał się stary weterynarz i głaskał mnie czule. Po chwili szepnął:
    - Bruno, Marietta nie żyje. Zginęła w wypadku. Ty natomiast chciałeś ją osłonić przed samochodem. Straciłeś częściowo wzrok, a także łapę.
    Usłyszawszy to… zawyłem z rozpaczy.
    I choć od tamtego koszmarnego dnia minęło już kilka lat, ja wciąż nie mogę się z tym pogodzić. Czasami zamykam oczy i wracają te wszystkie wspólne chwile, a imię Marietta boli jak świeża rana.

1 komentarz:

  1. Piękne.Szkoda,że ona zginęła,a psiak stracił łapę i częściowo wzrok :(

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za wszystkie komentarze! One motywują mnie do prowadzenia bloga <3